Markéta Baňková

Drobiazg

2015 | Argo

TERAZ

Kiedy miałem jakieś dziesięć lat, rodzice zaczęli mnie zostawiać wieczorem samego w domu. Dawali mi buzi na dobranoc i wychodzili gdzieś w gości. Leżałem w łóżku i patrzyłem w ciemność. Półka z pudełkami, walizka na szafie i szlafrok na wieszaku w półmroku wydawały się większe. Jakby czaiły się w milczeniu. Ale ja się nie bałem. Czekałem na odgłos zatrzaskiwanej furtki i ucichające na ulicy rozmowy. Na to, żeby dobiegające z ogródków sąsiadów towarzyszące rodzicom szczekanie psów ucichło. Siadałem. Wsłuchiwałem się w tykanie budzika i szum krwi w głowie i czułem, jak mijają sekundy zbliżając mnie do chwili, w której wrócą rodzice. Nie mogłem się tego doczekać, ale jednocześnie też chciałem, żeby ta chwila nie mijała. Nie dlatego, że była ważniejsza niż inne. Ale dlatego, że miałem ją tylko dla siebie. Z tego powodu starałem się wyryć ją sobie w pamięci wraz z najdrobniejszymi szczegółami. Do dziś tam – może tylko trochę mniej wyraźna – wciąż jest: dziecinny tapczan w ciemnym pokoju, za którego oknami od czasu do czasu przejedzie jakiś samochód i wyświetli na szafie przesuwające się świetliste pasy. Pojawiają się, powiększają, na chwilę nieruchomieją, a potem z dużą szybkością skośnie przekreślą ściany i cały pokój znów ogarnia ciemność. Za oknami odzywa się samotne szczekanie, po chwili dołącza do niego następne, z południowej części wsi, następnie rozszczekuje się wschód, północ… psy jeden przez drugiego hałaśliwie wyznaczają granice wiejskiego terytorium. A ja powtarzam sobie: „Muszę tę chwilę zapamiętać sobie na całe życie”.

Czas. Myślę o nim, ale nie tak, jak inni, którzy tylko ciągle narzekają na jego brak. Fascynuje mnie. Palcami przegarniam ciemność, jakbym chciał złapać teraźniejszość zmieniającą się w przeszłość. Do dziś próbuję to robić za pomocą pamięci, albo przy użyciu aparatu fotograficznego. Ale choćbym się starał nie wiem jak bardzo, to zawsze TERAZ jest już w następnej sekundzie przeszłością.

O TERAZ dzisiejszego sobotniego poranka najchętniej bym zapomniał. Podłoga się buja, a w starym poczerniałym lustrze odrapanej szafki łazienkowej widzę znajomą, choć cokolwiek zmęczoną twarz. Dowlokłem się z łazienki z powrotem do pokoju. Na łóżku obok spod kołdry wystają skarpetki; ich dziury i wyłażące z nich palce były zawsze ulubionym tematem moich kpin, ale teraz do wściekłości zaczął mnie doprowadzać bijący z nich smród. Trzy paluchy Śmierdziela, studenta matfizu, wystające z nich niczym pomnik naszej ubabranej koegzystencji. Trzy lata z nim w jednym pokoju w akademiku. Całe szczęście, że często go nie ma. Westchnąłem z rezygnacją. Z wezwań do utrzymywania higieny osobistej już dawno zrezygnowałem. Dziewczyny, które przyszłyby do naszego pokoju w odwiedziny (wciąż jeszcze wierzyliśmy, że kiedyś może się nam to przydarzy), mogłyby pomyśleć, że jest już trupem, i to w stanie rozkładu, tym bardziej, że większość czasu w pokoju spędzał wylegując się. Nie, teraz w żadnym wypadku nie myśleć o tym, jak śmierdziałby, gdyby…

Położyłem się. Pod zamkniętymi powiekami rozpędził mi się wodospad obrazów:

Jasna dziewczęca szyja w migotliwym świetle ulicznych latarni.

Zalana Żaba opowiadająca ze szczegółami o miłosnym trójkącie.

Niezdarne gramolenie się pijanego Marcina.

Przeplatanka długich nóg dziewczyn na kanapie.

Głuche dudnienie baru…

– Imprezka była! – Śmierdziel usiadł na łóżku i założył okulary. – Pochwal się!

– Nie teraz…

– Teraz. Za chwilę jadę do Hradca.

– Słuchaj, możesz otworzyć okno? Chyba się zaraz porzygam. Ja ci chyba sam kiedyś upiorę te skarpetki.

– Bez krempacji! – zarechotał z zadowoleniem szczerząc żółte zęby. – Dam ci do prania jeszcze gacie!

Homo sapiens sapiens, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, dwadzieścia trzy lata. Wzrok za szkłami okularów skierowany gdzieś do wewnątrz. Włosy lekko przetłuszczone, ciągle drapie się po głowie, chociaż chyba jeszcze wszy nie ma. Ciekawe, czy zdoła się kiedyś rozmnożyć? Konsekwentnie ignorowany przez płeć piękną, mimo wszystkich opowieści o swoich erotycznych wyczynach, które mi tu snuł wieczorami. Bujnej fantazji mu nie brakuje, czasami słuchałem z otwartą gębą. Ja mam już za sobą kilka związków, choć chwilowo jestem od dłuższego czasu tak zwanym singlem. Ale jego i tak najbardziej na świecie interesują całki.

– Co się ciągle czepiasz moich skarpetek? A wiesz, czym sam śmierdzisz?

– Czym?

– Kurwami!

Żaba i jej oczy w windzie.

Odwróciłem się na bok. Łóżko zaczęło się kręcić. Złapałem się za głowę udając, że próbuję coś sobie przypomnieć. Śmierdziel o mało co nie zwichnął sobie szyi z ciekawości.

– Czy mogę ci, Śmierdzielu, zadać pytanie osobiste?

– Jasne. Szesnaście centymetrów.

– Moje gratulacje. Chodzi mi raczej o to, że nie rozumiem, dlaczego dla ciebie każda kobieta jest zaraz kurwą.

– To raczej ja nie rozumiem ciebie. Przecież macie na tej biologii takie laski!

– A kto mówi, że to były kurwy? Normalne dziewczyny.

Zmarszczył nos i w zamyśleniu kręcił głową.

– Normalne to by na takie perfumy uczciwie nie zarobiły.

Zamknąłem oczy i próbowałem odegnać mdłości wspomnieniem długich włosów, ciepłego oddechu, pleców, których dotykały moje ręce. Choć były to obrazy przyjemne, to jednak nie zdołały zagłuszyć mojego rozczarowania. Dlaczego tak się skończyło?

Poprawiłem sobie poduszkę pod głową. Leżałem całkiem wygodnie. Wracałem w myślach do minionej nocy, powolutku puszczałem sobie film z całym tym spotkaniem, szukałem jakiegoś błędu, którego mogłem nie zauważyć…

JULIA

Przeskoczę trochę w czasie, do początku tej historii, do leniwego czwartkowego popołudnia na początku listopada. Siedziałem w kawiarni, w klubie studenckim „Ryba” na ulicy Benátskiej w Pradze, parę kroków od Wydziału Nauk Przyrodniczych, gdzie jestem na piątym roku genetyki. Znajdowałem się w nastroju popołudniowej sjesty po obfitym obiedzie, a mój organizm pławił się w rozkosznej kąpieli procesów trawiennych. Przeżuty pokarm leżał w żołądku i właśnie wybierał się w podróż przez jelito cienkie, czekające już na to, aby za pomocą magicznej sztuczki przemienić jego polisacharydy w glukozę, która następnie przeniknie za pomocą krwi do moich komórek mieszczących w sobie sieć mikroelektrowni, tak zwanych mitochondriów. W tym miejscu dojdzie do eleganckiego połączenia składników pokarmowych z tlenem, dzięki czemu powstanie energia napędzająca moje młode, zdrowe i szczerze mówiąc piękne dwudziestotrzyletnie ciało.

Nie byłem tam sam. Przy tym stole siedział również Koreš, charyzmatyczny praski geniusz, patolog, profesor neurobiologii, malarz-amator, fotograf, czarnoksiężnik, hipnotyzer… A przede wszystkim: mój wujek. Byłem adoptowanym dzieckiem. Koreša i jego matkę wyśledziłem jakiś czas temu odnajdując tym samym jedynych biologicznych krewnych, a teraz z ostrożnością budowaliśmy wspólne relacje. Wujek czasami wykładał na Wydziale Lekarskim mieszczącym się tylko ulicę dalej od Wydziału Biologii, na którym studiowałem. Byłem bardzo szczęśliwy, że znalazłem takiego krewnego. Prawie bałem się oddychać, żebym go nie spłoszył jakby był przywidzeniem. Zwracałem się do niego „Panie Profesorze”, a on mówił mi po imieniu, co było najlepszą ilustracją kruchości naszej, rodzącej się dopiero, relacji. Ale siedział przecież przy tym samym stole i czytał gazetę, a ja próbowałem ostrożnie kontynuować rozmowę.

– Napije się Pan jeszcze piwa, panie profesorze?

– Yhm.

Zamachałem na kelnerkę. Profesor zaszeleścił obracając stronę gazety. Obraz malujący się za oknem przedstawiał ulicę brukowaną kocimi łbami, a teraz przecinały go smużki kropel ściekających po szybie, łączących się w większe krople i wzajemnie przekreślających swoje drogi, a zaparowane brzegi okna dodawały tej scenerii romantyczny odcień starych praskich pocztówek.

Przymaszerowała tleniona blondyna i wesoło łupnęła o stół dwoma kuflami.

Przedmioty żywe, takie jak kelnerka, wydają się takie, jak się wydają tylko z powodu mojego niedoskonałego wzroku. Kiedy tak patrzę na nią pod światło bijące mnie w oczy przez częściowo zaparowane okno, wydaje się integralną całością, a tymczasem składa się z miliardów malutkich części: z drgających atomów zbudowanych przede wszystkim z pustej przestrzeni i tylko minimalnej ilości materii. Pulchne kobiece ciało jest w rzeczywistości przezroczyste jak sito i przy pomocy silniejszej grawitacji dałoby się ścisnąć aż do obiektu wielkości groszku, a nawet jeszcze bardziej, gdyby znalazło się nagle (pewnie niebagatelnie zaskoczone) na gwieździe neutronowej. W takim miejscu siła grawitacji zgniotłaby je na proch. Atomy kręcącego się tyłeczka tworzą gromady molekularne roztańczone w choreografii, nie występującej do tej pory nigdzie indziej w Galaktyce Drogi Mlecznej; jeszcze nie zakładamy, że są żywe, choć ich zachowanie sugerowałoby to: poruszają się, współpracują ze sobą, duplikują się i sprzątają po sobie, wykorzystują swoje środowisko, walczą z patogenami; białka, lipidy, organelle, membrany z kanałami jonowymi – to wszystko tworzy cichy, drgający elektryczny krajobraz, który jest już uznawany za żywy. Komórka. Odwieczna, a nieustannie odradzająca się podstawowa część składowa życia. Obok niej jeszcze jedna. I następna. Setki, tysiące, miliony komórek przychylnej kobiecej krągłości. Skóra, materia mięśniowa, obfite komórki tłuszczowe, magazyn ATP, środki płatnicze w postaci energii komórkowej. Taka laska w czasach głodu przetrzymałaby spokojnie dłuższy okres nędzy.

– Życzy Pan sobie jeszcze czegoś?

Przecząco pokręciłem głową. Kokieteryjnie poprawiła włosy. Musiała zauważyć, jak na nią patrzę.

Komórki okrągłe, chropowate, podłużne albo rozgałęzione, z jądrem komórkowym i zapisaną w nim informacją. Taką samą informacją – tylko różne rodzaje komórek wykorzystują różne jej fragmenty. DNA, godne uwagi nie z powodu swojego kształtu przypominającego to wrzecionowate spaghetti, które akurat niosą komuś na talerzu, ale dlatego, że samo jest tą informacją. Jest wiadomością, przesiąkającą przez gęstą zasłonę przeszłości, wiadomością sprzed tysiącleci, matrycą, którą cicho, po omacku starają się namacać enzymy, jakby czytały alfabet Braille’a. Rozplączą podwójną helisę, a z jednej jej nici odczytają kilka liter tworzonych przez wiązania molekularne. Szybciutko kierując się ich wzorem poskładają ich kopię, praktycznie tożsamą pod względem chemicznym nić zwaną RNA i potem na jej wzór pozlepiają kawałek białka. Wiadomość ukrytą w materii przemienią w inną materię. Wiadomość zdoła je popchnąć do czynu.

– Czesi przegrali? Nie, to już raczej pójdę się przejść.

Popchnąć, podobnie jak wiadomości sportowe profesora.

Profesor zaczął wstawać z krzesła przeszukując kieszenie marynarki.

– I tak jeszcze muszę wpaść do domu po aparat. Chcę sobie na uniwerku coś sfotografować.

– Ja mam przy sobie aparat! – wyciągnąłem z plecaka błyszczący aluminiowy pretekst do następnego spotkania. – Niech Pan Profesor sobie pożyczy, na jak długo tylko chce! I niech Pan Profesor wypije jeszcze jedno piwo.

Podniosłem lekko kufel dla dodania wagi moim słowom.

– Dzięki.

Usiadł.

– O, tu się włącza – pokazywałem mu – a tu wystarczy nacisnąć. Mogę Panu Profesorowi zrobić zdjęcie?

Pstryknąłem mu fotkę i pokazałem na ekranie aparatu.

– Noo, ale lepiej rób zdjęcia komuś młodszemu.

Podałem mu aparat. Wziął go do ręki. Gazetę odsunął z niechęcią, aż spadła ze stołu. Podniosłem ją.

– Tu w gazecie pisali, że gdzieś… chyba w Kalifornii… naukowcy stworzyli komputerową symulację mózgu karalucha – rzuciłem przynętę.

Złożyłem gazetę, położyłem na stole, odchyliłem się na niewygodnym drewnianym krześle i czekałem.

– Ciekawe.

Siedział lekko zgarbiony, z przymkniętymi oczami, w znoszonej sztruksowej marynarce koloru brązowawego, kosmyki falujących włosów opadały mu na oczy.

– A po co im to?

– Jak to po co?

– Przypuszczam, że w Kalifornii mają wystarczająco dużo karaluchów. To po co im następny?

– Panie Profesorze! Teraz mają mózg karalucha znakomicie działający w komputerze. To już jest coś! Teraz pracują nad stworzeniem symulacji człowieka! Niech Pan sobie wyobrazi, że pewnego razu stworzą symulację pańskiego mózgu. Skopiują wszystkie pańskie neurony, pańskie wspomnienia, charakter, marzenia… i jak Pan kiedyś umrze, zostanie na ziemi pańska kopia: komputerowa symulacja profesora Koreša, do którego będą przychodzić studenci na konsultacje! Chociaż założę się, że dla Jankesów to będzie o wiele większa zagwozdka niż karaluch!

– Dzięki za komplement.

– Panie Profesorze! Czy Pan widzi, w jak przełomowych czasach żyjemy? Mózg to jest sieć! Sieć można odwzorować! Udoskonalić! Będzie można zrobić sobie komputerowy implant w mózgu i będzie Pan mógł tam sobie nagrać na przykład wikipedię. A inny chip na przykład sprawi, że będziemy mogli widzieć promienie rentgena! Albo widzieć w ciemności! A to pojawi się już niedługo, jeszcze za naszego życia, mogę się założyć!

Profesor zadumał się, upił trochę piwa, z którego opadła już piana, popatrzył na mnie sceptycznie, pokręcił głową i przegarnął sobie rękami potargane włosy.

– Nie zgadza się Pan ze mną?

– Eee nic, tylko zastanawiam się, jak będziemy ludziom z takimi ulepszeniami robić sekcje.

– O raju! Ja jeszcze nie robiłem sekcji.

– No i gdzie będzie się wyrzucało te wszystkie ulepszenia? – zastanawiał się dalej profesor. – Jako odpady organiczne? Nie sądzę. Kremować? Raczej będziemy je oddawać na szrot. Bo z grobów wygrzebywaliby je złomiarze.

– Mam nadzieję, że jak pójdziemy na wykłady do kostnicy, to będzie miał Pan Profesor dyżur. Z tkankami nie mam żadnego problemu, ale kroić ciało, które wygląda jak człowiek… nie mogę wtedy pobrać próbki. Dziabnąć albo drapnąć kogoś w skórę, nawet, jak jest nieżywy, błe…

– Ja przeważnie zajmuję się mózgami.

– No, nie chciałbym, żeby ktoś robił kiedyś sekcję tego mojego, brr…

– A co ci po nim w grobie? Ja swój już zapisałem naszemu wydziałowi. Choć muszę przyznać, że mam nadzieję, że nie dostaną go zbyt szybko.

– Bardzo tam śmierdzi?

– Zależy kogo kroisz.

– To znaczy?

– Pewnie dla większości ludzi smród jest taki sam, ale ja mam już nosa. Czasami to na nosa zgadnę, na co kto umarł.

– Fuj!

– Ale tak samo masz z żywymi. Czujesz kto śmierdzi ze stresu, albo czujesz zapach kobiety. Albo na nosa zgadniesz, kto ma psa. A psy! Przecież one węchem rozpoznają, kto jest chory. Prowadzone są takie badania. Psy wąchają ludzki mocz i wskazują chorych prędzej, niż rutynowe badania. Już nie pamiętam, gdzie to robią.

Pociągnął łyk piwa.

– Pewnie gdzieś w Kalifornii.

Obaj roześmialiśmy się.

– Słyszałem o tych symulacjach. Coś tam robią Amerykanie, ale tu w Europie też się nad tym pracuje. Human Brain Project to się nazywa. Ale u nas na wydziale też robią najróżniejsze eksperymenty.

– Cieszę się, że zaczyna się nowy semestr. Że jestem w Pradze. Że jest jesień – powiedziałem i popatrzyłem przez okno. Głos uwiązł mi w gardle.

Za oknem była spokojna uliczka otoczona drzewami, a ciemniejące niebo ze strzępiastymi chmurkami grało kolorami zachodzącego słońca.

– Bardzo się cieszę, że jest tu Pan Profesor, czyli moja prawdziwa rodzina – chciałem powiedzieć, ale bałem się sentymentalizmu.

Z ekspresu do kawy za barem unosił się obłoczek pary i jeszcze bardziej podkreślił nostalgiczność tej chwili. Nie, nie chciałbym go zbyt wczesną serdecznością spłoszyć. Nie chcę też być niewdzięczny wobec moich adopcyjnych rodziców. Trochę mi wstyd, że ich wypieram ze swojej przeszłości. Ale dlaczego miałbym zaprzeczać jej pomyłce? Wydający okrzyki otwór gębowy taty siedzącego wieczorem przed telewizorem z flaszką w ręku. Kontroler w fabryce. Co mieliśmy wspólnego ze sobą? Matka dobry człowiek, ale szczerze mówiąc, to nie chciałbym odziedziczyć po niej inteligencji. Mój biologiczny krewny przez przypadek uczy na sąsiednim uniwersytecie. To na pewno nie jest przypadek! Przypomniałem sobie objęcia mamy, stęchły zapach bawełny i kuchennych wyziewów, jak głaszcze mnie po głowie ręką wilgotną od gotowania, i zawstydziłem się. Mama. Była godna tego imienia, niezależnie od tego, jak poukładane są geny w najdalszych molekułach mojego ciała. Przypomniałem sobie ciężkie uściski taty naznaczone piwnymi oparami, jego rubaszne, ale dobroduszne żarty, chłopski rozum, któremu nie brakowało logiki… Wytrącony z równowagi kontrastem tego wspomnienia, wbiłem wzrok w aparat leżący na odrapanym stole. Srebrna cyfrówka z wytartymi od używania guziczkami. Krystaliczna kratka aluminium ze skolonizowaną przez bakterie powierzchnią. Chciałbym w jakiś sposób wyrazić profesorowi swoje uczucia, to jak bardzo jestem szczęśliwy, że siedzę tu z nim, że wreszcie go znalazłem. Ale nagle nie byłem w stanie spojrzeć mu prosto w oczy. Serce zaczęło mi walić, a w piersiach poczułem falę gorąca.

– Maa… Pan Profesor bardzo ładną marynarkę – wydusiłem.

– Taak? Jest strasznie stara. Już od dawna powtarzam sobie, że muszę kupić coś nowego, ale tak ładnej jak ta nie widziałem już ze dwadzieścia lat.

Otworzyły się drzwi, a do zatłoczonej kawiarni wpadło obmyte deszczem powietrze.

– Ale i tak myślę, że te implanty będą musiały być z jakiejś biologicznej substancji. Jakiś kolagenowy szkielet wyposażony w nerwy z receptorem. Jak inaczej chciałbyś to podłączyć do mózgu?

Wziął ze stołu aparat i skierował jego obiektyw na mnie.

– Z tym karaluchem to też sporna sprawa. Wy, biolodzy, patrzycie na świat jak na zbiorowisko wymieszanych we właściwych proporcjach składników. Ja na początku podobnie patrzyłem na medycynę. Teraz wiem, że nie wszystko da się wyjaśnić w ten sposób. Komputer ma system operacyjny, programy, procesor i tak dalej. Ale mózg? Neurony same budują sobie między sobą drogi, same z własnej woli wzmacniają używane połączenia, same wytwarzają nowe części, wymieniają te zużyte… – zrobił pauzę i przymknął oczy. – Nawet kiedy ciachną ci pół mózgu, i tak możesz dalej żyć. Ale komputer? Wystarczy, że w tym chipie wysiądzie jakiś tranzystor, albo że ktoś wyleje piwo na klawiaturę, a ten cud cywilizacji od razu odmówi współpracy.

Aparat kilka razy wydał dźwięk robienia zdjęć. Zauważyłem, że wypadłem z kadru i obejrzałem się.

W drzwiach stały dwie dziewczyny. Ciemnowłosa z pomponem i na wpół zdjętym płaszczem rozglądała się po kawiarni, niższa dziewczyna o włosach w kolorze brudnoblond zdjęła czapkę i próbowała zarzucić ją na wierzchołek obwieszonego kurtkami wieszaka. Kiedy już ją tam umieściła, niczym gwiazdę na czubku choinki, obciągnęła sweter i obie zaczęły torować sobie drogę przez przepełnioną kawiarnię, która na parę sekund ucichła – ciemnowłosa dziewczyna w mini była gatunkiem biologicznym, który sprawia, że niektórym zaczyna nagle brakować słów.

– Ale co tam karaluch, dobrze, niech będzie – kontynuował profesor z aparatem w ręku – ale jeśli kiedyś naprawdę będą umieli wyprodukować ludzkie mózgi zdolne do odczuwania emocji i symulowania przyszłości, to pojawią się problemy. Jeżeli te mózgi będą takie same, jak ludzkie, to będą miały świadomość. A to znaczy, że będą chciały mieć takie same prawa, jak mamy my.

Położył aparat na stole, zapatrzył się przez okno i zaplótł ręce.

– Nie chciałbym dożyć czasów, w których jakiś notebook będzie miał prawo wyborcze.

(Przełożyła Elżbieta Zimna)